poniedziałek, 8 marca 2010

One to Monument please...


Wyspa jest już wspomnieniem do którego wracam i z którym chętnie się podzielę...Chyba najlepiej byłoby zdjęciowo, ale większość obrazów pozostanie jedynie w mojej głowie. Czemu ? Najpierw nie robiłam zdjęć, bo przy tak kiepskiej pogodzie i tak nie nadawałyby się do czegokolwiek, więc tylko go nosiłam i nosiłam i nosiłam...aż obiektyw się zaciął i kiedy nabrałam ochoty na robienie zdjęć i przestała mi przeszkadzać wszechobecna wilgoć - aparat odmówił współpracy...

 Zresztą, zawsze tak miałam, że najpierw sama musiałam "się nachapać" klimatu, porobić ochy i achy w tuzinach niezliczonych, a póżniej i tak zamiast archiwizować z pozycji turysty zaglądam tym aparatem do prywatnych ogródków :) Tu na szczęście droga "pod górkę" w Edinburgu i roślinny galimatias przy hoteliku w Whitley Bay, raptem yard od wściekle pieniącego się morza...



Zdjęciami i tak nie opowiem tego co urzekło mnie w tym kraju...bo jak opowiedzieć ich niezwykły dla mnie zwyczaj dziękowania kierowcy podczas wysiadania z autobusu ? Nie pchania się, totalnego braku pośpiechu, wyjątkowego szacunku dla cudzej własności...do tej pory mam obraz przed oczami jak wujek zostawił moją walizkę w pociągu w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu a ja wpadłam w panikę, że podczas podróży nie mam jej w zasięgu wzroku...czyste kuriozum, tylko tak naprawdę dla kogo hehe...


Ze zdjęciami z nad morza chyba też się podzieję, nie dzisiaj, ale morze zrobiło na mnie ogromne wrażenie - wściekłej, rozhisteryzowanej bestii, coś niesamowitego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz