poniedziałek, 31 maja 2010

Żadnych rewelacji, zdaję relację...


Czekałam miesiąc czyli od początku do końca jak leci. Doczekałam do końca i na dzień przed okazało się, że chyba wpuściłam się w maliny, bo targi meblowe we Wrocławiu są gdzie indziej i nie w weekend tylko w czwartek i piątek... Krew mnie zalała, tak to jest jak nie trzyma się ręki na pulsie i nie szwenda po klamotach notorycznie... ale jak ? Dom innych wydatków wymagał, dzieciątko małe potrzeby swoje wyrażało głośno i dobitnie a i nad wymiar skutecznie to ani jak ani za co... i tak bywa. Inna inszość, że klamotów i tak u nas pod dostatkiem. Jestem jedynym żywym przypadkiem w okolicy, że jak mi przyniosą walizę, wazę albo wazon – to ja za to zapłacę :) 





Nie mniej jednak na Giełdę we Wrocławiu się szykowałam i bardzo chętnie opiszę co zastałam. Zastałam 2 zł za wstęp, a Ci co wchodzili później friko, bo kasa już miała opuszczoną roletę... nic to, szkoda, że dziecko zostawiłam mamie, bo mniej by się wynudził tata z dzieckiem w zoo niż robiąc hektary z matką wśród tak małej liczby sprzedających, że mogli ich wokół Iglicy poustawiać – mniej by bolały nogi tych polujących...
Na tym polu też klapa – zajączka niet – nie było na co polować. A sami sprzedający – ojoj – rewelacja! 
Typ pierwszy : opój raczący się Fax’em i tryskający na przemian dobrym humorem i jeszcze lepszymi cenami...
Typ drugi: obraziłem się, że tu tkwię, do nikogo się nie odzywam i mam wszystko w du... takich było najwięcej.
Typ trzeci : To nie jest Giełda Staroci tylko Antyków! To nie jest karafka tylko bu-cośtam za 300 a ta whiskaczówka to zwykła jakaśtam – czyli opowieści rzadkiej treści pt dlaczego mój proszek do prania nie może przebywać w karafce a w plastikowym worku z napisem Vizir... na znawcę antyków siły nie ma...
Typ czwarty: żrem i tyle. Leżące kobity sztuk dwie i jedzące przez cztery godziny... tyle mniej więcej tam byłam. A jak żyję myślałam, że tylko krowa to potrafi...
Tych ze smykałką do handlu, do targowania się i z jako takim podejściem do klienta mało...
Ceny to totalny kosmos, nabijanie w butelkę na każdym kroku... Większość rzeczy przywożona z Anglii za góra 10 f a sprzedawana za 50 f. 
Ale, ale... kupiłam, właściwie mąż odkupił mi pióro, które roztrzaskał wieki temu i długo po tym szukaliśmy takiego ze stalówką BB albo M. Po wypróbowaniu kilku ja stałam się prawie niepiśmienna, stalówki były do bani a ja niestety nie umiem pisać „byle czym”. Odwilż nastąpiła wraz z nastaniem żelo-pisów, grubo piszą, więc daję radę. Od dziś mam swoje pióro tylko starsze – takie gdzieś 40 – letnie. Irydowa stalówka jak igła i dobrze rozpisana. No i mam turkus – szklany syfon. A po powrocie miałam 15 kilo przyklejonego dziecka, ale urwij noga jest jednak the best:) 
Updejt łan: zdjęcia pochodzą z mojej kuchni i wiem, że się może znęcam ( mam jednak nadzieję, że nie ) bo obiecałam chyba rybim okiem Wam to pomieszczenie przedstawić, ale naprawdę nie ma co i nie ma jak, bo...
Updeit tu: weny nie mam, słońca nie mam i  znowu pada, pada i pada... i ma padać i padać. Dokupiłam 10 pomidorów – odmiana malinowa, i sadziłam znowu w bagnie. Powinnam chyba zamiast pomidorów kupić sadzonki ryżu... i nie wiem co nas bardziej uwiera, komary, ślimaki i mrówki, czy brak tarasu z dachem i kominkiem...
Jak bum cyk cyk – kominek na tarasie to mój priorytet!
Miało wyjść długo i bezzdjęciowo- prawie się udało;)
aaa, i peesior do updejtów, dla ciekawych i sprytnych na zdjęciach jest też bonus:) 
Ciekawa jestem...no ale może za ciekawska:)

Wam również marzeń, słodkich snów i miłego poniedziałku życzę-
Dorka

czwartek, 27 maja 2010

Charlotte

Obiecałam, że pokażę... 
To była miłość od pierwszego wejrzenia i wcale nie przeszkadzało mi, że Charlotte była obywatelką Australii. 

Moja cudna lala przyprawiła polskich celników o stan przedzawałowy - pudło porozrywane, w końcu trzeba ratować dziecko!
A ja jestem zadowolona, że Misiek  już jej namiętnie nie obwąchuje a Lulu porzucił zainteresowanie stwierdzając:  "dzidzia  śpi".
I niech tak zostanie...
Chyba też się walnę spać, długi ten Dzień Matki, a na końcówkę miły Pan przywiózł mi szafkę do łazienki. Powoli rudera nabiera rumieńców:)
Miłych snów


piątek, 21 maja 2010

Kuchenne rewolucje

Wszystko przez to, że posiadam ( zaznaczam hehe ) bardzo tolerancyjnego faceta. Akceptuje dosłownie wszystko co robię, ba... na dodatek chętnie finansuje każdą kapryśną i ulotną zachciankę - bo ja już taka niestety jestem... Przykładem jest chociażby słodka Charlotte, o której opowiem chętnie następnym razem. Tym razem o moich zmaganiach w kuchni, które powoli wyłażą mi bokiem...

6 lat temu, te stare, zniszczone, pomalowane olejnicą na bordowo dechy "podrasowałam" malując na nich szachownicę. Wyszła chyba dobrze, niektórzy byli przekonani, że położyłam w kuchni terakotę :) Niestety o ile 2/3 starych dech udało mi się uratować w pokoju, zostały wycyklinowane i uzupełnione po chamsku nowymi, to w kuchni nie ma o tym mowy. Było to najbardziej eskploatowane pomieszczenie przez poprzednich "lokatorów gminnych" i teraz przy centralnym ogrzewaniu dopiero schną aż trzeszczy a przy okazji podbija je nawet o 1 cm. 

W tym roku miały być wymieniane na... no właśnie. Nie mogłam się zdecydować, ale na 90 % na szachownicę z terakoty albo kamienia. A skoro plany się zmieniły, bo na gwałtu rety potrzebny mi samochód ( nie jestem akurat zła na taką zamianę ) to pomyślałam, że eksperymentalnie sobie odnowię szachownicę w kolorach grafit - biel. 

Nie wiem doprawdy co mnie podkusiło. Duszę tą podłogę kwadrat po kwadraciku a reszta rodziny łazi po podestach...

Farba biała schnie, a do szarej chyba walnęłam za dużo pigmentu i 3 doby jej mało, w tym ogrzewanie na full i wszystkie okna otwarte! A jak skończę to będę właścicielką ślicznej podłogi do której nic nie pasuje hehe...

Dzisiaj zrobiłam pauzę, bo nie schnie, i dokończyłam moje krzesło: tapicerka plus fajna kiecka:)

Kiecka uszyta ze ścierki, nic nie poradzę, że nie znalazłam nigdzie takiego materiału w tak słodką kratkę. Widziałam w Anglii za 2 f ale już i tak miałam nadbagaż w walizce.





Nie wiem jak inni ale ja lubię sobie wybierać zwierzęta, które żyją ze mną pod jednym dachem. I pod tym względem jestem konsekwentna. Od jutra won wszystkim mrówkom! Mało im mojego ogrodu i warzywniaka, to jeszcze mi się tutaj pchają, brak słów...

I jeszcze jedno... ciekawa jestem kim są Ci mili ludkowie, którzy na codzień mnie odwiedzają a nie zostawiają śladu...

Miłego weekendu, a przede wszystkim słonecznego:)


niedziela, 16 maja 2010

Losowanie...Szybko!



Zasad w moim Candy nie było, w losowaniu wzięły więc udział wszystkie przemiłe osoby pragnące posadzić i zaopiekować się Lilakiem...
Wiadomo, że "sadzonka" to sadzonka i ma liczbę pojedynczą ale tak jakoś słabość do Was mam wyjątkową i postanowiłam, że będą trzy :) 
Sierotka, mąż osobisty pierwsze miejsce wylosował dla Aagii z Oazy!
Druga sadzonka losowana tymi samymi ręcami rosnąć będzie u Marii Par z Zielonego Kuferka, a trzecia karteczka ( moje rąsie ) to blog Mili, czyli Domilkowy Domek.
Gratuluję Wam a przede wszystkim dziękuję za odwiedziny, miłe słowa i udział w cukierasach:)
Aagęę
Marię Par
Mili
proszę o kontakt mailowy phosa@wp.pl z namiarem gdzie mają sadzonki jechać ;)
Tak myślę, że fajnie jest być sobą a jeszcze fajniej byłoby być Św. Mikołajem, nie ?
Tak sobie jedynie gdybam...
...
Rudera tej wiosny nabrała remontowego tempa jakiego nie widziałm od czasu zainstalowania się w niej czyli od 6 lat. Doszło nawet do tego, że "boisko" hehe, czyli jakieś 1000 m z tyłu zostało zaorane i powróciła melodia na uprawę niezliczonej ilości pomidorów, groszku, fasoli i wszystkiego innego żarcia chyba za wyjątkiem ziemniakow... I nawet wszystko wysiałam i wysadziłam, chociaż wsadzanie pomidorów przypominało sadzenie ryżu;) Nie wiem nawet gdzie czas znalazłam na przepikowanie 40 ponad ostróżek, nasypaniem kory pomiędzy 20m tui i odchwaszczeniem 100m piaskownicy Julkowej...
Powrót z ogrodu do domu nigdy nie bywa miły. Najpierw witam się z zegarkiem i oczom nie mogę uwierzyć! Przecież chwilkę byłam! Potem błaga mnie zlew- zrób coś! Niestety, nie dzisiaj, zapomnij stary, muszę w łazience kamienie dokleić. W końcu po dwóch latach mało tego, że zdecydowaliśmy, że kabina ( a nie wanna ), to jeszcze ją zakupiliśmy i ja już bardzo chciałabym korzystać z jednej łazienki, a nie mieć rozwalone kosmetyki po dwóch a nie skończonych :)
Dwa tygodnie posiałam trawę...wzeszła i odeszła w zapomnienie... Ile ja co roku na trawę wydaję - masakra lekka. Człowiek latający w te i wewte dla takiej wschodzącej trawy jest upierdliwy a co dopiero bernardynek, taka krowa w lekkiej miniaturze... Trzeba dzisiaj było wschodzącą trawę zabezpieczyć dodatkowymi płotami, robota w popłochu skończyła się o 17.00 - matko, trzeba jechać na zakupy, w lodówce jedynie światło !!
Życie? Normalka?

wtorek, 11 maja 2010

Aniołek ostro wyposażony...

Misiek to elegant. Wylizuje kłaki pedantycznie i układa się tylko w rabatkach wyściólkowanych korą albo na umytych deszczem kamieniach. Pozwalam mu, bo jest dziwny od urodzenia, jakby wymyślili smoczki dla kotów pewnie do tej pory by z nim śmigał :)
W sobotę przyłapałam mojego męża na zabawie z kotem... dziwne, pomyślałam i zawróciłam po łapacza chwili; opłacało się, bo Misia mojego potulnego w wersji wściekłego zwierza do tej pory nie udało mi się złapać... rozmyte coś tam owszem...
Tu wyłazi wyższość mojego prezenta :)




Jes, jes, wygrałem !!!!


poniedziałek, 10 maja 2010

Huśtaweczka dla kwiateczka...

Szewski poniedziałek  - mówi Wam to coś ?
Ja w poniedziałki wykazuję się zazwyczaj wyjątkowym nie-zorganizowaniem... haha! Jak mi zgrabnie wyszło -  zazwyczaj określam ten brak zorganizowania "dosadniej".  Najbardziej nie lubię poniedziałków takich, które poprzedzały niedzielne zakupy. Naprzywożę różnych dziwnych rzeczy i w ten jeden biedny poniedziałek, składający się niestety z takiej samej ilości godzin co wtorek, środa i czwartek, ja oczywiście wszystko chcę zrobić w PONIEDZIAŁEK!
Miałam szyć zasłonki dla synka. Oczywiście w literki, bo mój trzylatek jest maniakiem alfabetu i cieszy mnie to ale połowicznie, bo jak przyjdzie pewnie prawdziwy czas na alfabet to już go lubić nie będzie :)
Z szycia nici,  szmatki mam za mało, a dosztukować nie mam co. Do sklepu nie pojadę, bo nie mam czym. Zostawiłam bajlzel maszynowo - szmatowy i poleciałam na dwór.
Wymyśliłam sobie huśtawki na kwiaty z powodu bardzo prozaicznego - te tuje jeszcze małe w sumie i rzadkie jakieś, róże pergoli jeszcze nie owinęły kwieciem pięknym tak, żeby mi widok babci zza płotu zniknął. Zatykam więc dziury sposobami różnorakimi :)  ( Babcia okropnie się kręci, ale to mało, gada z tygodniowymi kurczakami i klnie okrutnie )
A no tak - huśtawki. Zawisły sobie na pergoli, zrobione z jakiejś starej sufitowej dechy i sisalowego sznurka...


A propos sznurka, wiecie, że w Castoramie  można kupić 450 m za dyszkę ???
Kto tam wyplata niech leci, sama żałuję, że kupiłam jeden 2,5 kg kłebuch :)
Dziwię się, że udało mi się zrobić te huśtawki dzisiaj... z moim dzieckiem sznurków kręcić się nie da, bo co chwila puszcza i znowu trzeba kręcić! Mój mąż upycha w takim dziwnym miejscu narzędzia, że ja już dziękuję powoli i chce mieć własną szafkę zamykaną na klucz! Pies mi non stop przekrzywiał szablon, a spraye teraz mają takie dziwne zabezpieczenia, że odpalić się ich nie da i mało sobie palca nie zwichnęłam :) 
...
Przy okazji pokazuję moje skorupy...



S ą dla mnie najcenniejszą rzeczą na świecie! 
Chyba w pierwszej klasie liceum byłam z mamą u jej koleżanki. Miała mnóstwo starych mebli, za komuny one nie były popularnym umeblowaniem :)  Ucieszyła się widząc jak mi szczęka pałęta się po podłodze i zaprowadziła mnie na strych, a tam pośród mnóstwa rzeczy stały ONE! Przyznała, że jej mąż "leczy" starocie, bardzo je kocha i zbiera. Wyszłam od niej baaardzo ranna, bo te skorupy przez parę minut pokochałam tak bardzo...
Nie wiem czy na następne czy później święta czekało na mnie dużo prezentów pod choinką. Opakowane w szary papier czekały na pierwszą Gwiazdkę ONE!
Mąż koleżanki mamy zmarł, a ona pomyślała o mnie, chciała, żebym to ja je miała...
Był o jeden więcej, ale mój mąż stłukł, dlatego od tej pory stoją wysoko na kaflowym piecu i nawet za często nie omiatam z nich kurzu...


Zapisujcie się na Candy do piątku! 

niedziela, 9 maja 2010

Dziesiąte...

Ładne mam pisklaki ? Tak znalazłam przy okazji szukania tego magicznego z numerem "10". 
Co roku jaskółki wtryniają się do stajni i zakładają gniazda. A jak już je założą robią takie piki jak ktoś tam wchodzi, że czasami zastanawiam się czy mam własność czy współwłasność ;)
Do zabawy w dziesiąte zdjęcia zaprosiła mnie Agaa z Oazy. Dziękuję Aguś :)
Co się "10-tego" tyczy to z tym na blogu było prosto. Zrobione jest w 2006 roku w czerwcu . A na nim  dekoracja stołowa do niedzielnego obiadku na świeżym powietrzu. Niewiele rosło,  głównie to co przywiało i zapuściło korzonek na mojej ziemii, bo niestety wtedy nie rozróżniałam rumianku od Margerytki :)  Ogród i bardzo skompliwowane nazewnictwo roślin a jeszcze bardziej złożona pielęgnacja jakoś wtedy nie wróżyła, że będę sadzić w przyszłości coś oprócz pomidorów :)
Ale jak podawałam obiadki to po królewsku... Gotować bardzo lubię i lubiłam i zrobienie obiadu dla pułku wojska to dla mnie pikuś! No i oczywiście musiała być oprawa: świece, kwiaty, serwety :)

Musiałam wybrać drugie, to z komputera. Szkoda, że nie odzyskam nigdy tych, które naprawdę były kandydatami bo coś wsiorbało moje motyle, zatrwiany i bąki w słonecznikach. Mam jedynie wywołane, bo były sobie na wystawie. Ale trudno.
Drugie "10-te" jest  pozornie równie sielskie ale historia z nim związania - mniej.
Dotyczy bowiem mojej historii z kotami. To jest też z czerwca 2006. Już u nas, na naszej wiejskiej ziemii.
Na zdjęciu na pierwszym planie jest Pan Kropek, a na drugim Fifi. 


Kupiliśmy to zapuszczone dziadostwo w 2004 roku. Dzień przed wyjazdem nasz rudzielec Iwan dał dyla. Na dodatek zerwał obrożę z imieniem i moim nr telefonu. Zamiast spać całą noc siedziałam w oknie... Myślałam, że może przyjdzie, w końcu to nie jego pierwsza ucieczka, a po ostatniej szukałam go prawie dwa lata! Przepadł jednak bez wieści a że był z nami od moich czasów licealnych, to pewnie zrobił to dla nas...wiadomo dlaczego :(
Na wsi bez kota zrobiło mi się beznadziejnie, bo wreszcie miejsca pod dostatkiem, a nic koło Ciebie się nie szwenda. Zapuściłam w świat, że chcę kota i ma być koniecznie biały. I zaczęli mi znosić... ale oczywiście wszystkie inne kolory :)
Najpierw na Wielkanoc znalazłam u mojej mamy czarnego kotka, którym dzieci grały w piłkę... To mój ukochany Buzik, którego możecie zobaczyć w bocznym pasku obok psa. Budzik był  kotem niesamowitym, flegmatycznym do bólu... nigdy przy innych nie mógł napić się mleka tak wolno ruszał jęzorem :)
Potem moja siostra przywiozła mi cały miot znaleziony w piwnicy... łącznie z matką! Z tego właśnie miotu jest Fifi - ta na zdjęciu. Była z miotu najbrzydsza, więc została u nas, inne oddałam, chętnych na piękne szare, pręgowane koteczki nie brakowało...
Kuzynka przywiozła mi Gucia, którego koledzy z jej szkoły chcieli powiesić na drzewie...
I tak dalej i tak dalej...
Zaczęło być u nas kociarowato do potęgi, ale nikt tym się nie przejmował.
Do czasu...
Przyszła zima i okazało się, że koty porobiły stada. W kryjówkach spały zgodnie, ale jak przychodziło do jedzenia tłukły się jak nawiedzone! Zamiast jeść warczały na siebie i wbijały sobie nawzajem pazury w łeb! Efekt stada ( widoczny czasami na przejściu dla pieszych) włączał im się do tego stopnia, że jak miałknął jeden, wszystkie wyły jak stado kojotów, a karmienie kończyło się dla mnie podrapaniem i pogryzieniem.
Przyszła wiosna, woła się na jedzenie - żadnego nie ma! Wałęsa się to to i nie ma chętnych na wątróbkę z białym serkiem...
Puenta jest prosta... ostudziło to moją bezwarunkową miłość do kotów. Jest dom - są też zasady. Nie ma łażenia po stołach, żebrania przy obiedzie... i tak to nic nie da, a ja czuję się zawiedziona tą miłością jednostronną...
w końcu pies ma Pana, a kot sługę i chyba nic tego nie zmieni...

piątek, 7 maja 2010

Bzz... czy Bez ?

A przy okazji wyznanie wiary czyli coś o mnie... 

Lubię to mało powiedziane mieć kwiaty w wazonie... zawsze, bez względu na porę roku. Moje kochanie do tej pory wypomina mi majątek wydawany na  Kalie :)  Ale to prawda, od kiedy były tylko dostępne jechałam na Halę Targową i zamawiałam ile mieli, oczywiście białe, nie rozumiem po dziś dzień dziwnych kolorów tulipanów czy hortensji...
U mnie zawsze były białe...
Nic dziwnego, po co wiośnie inne kolory, kiedy na blado- zielonej łodydze zadynda coś białego to dopiero frajda ! 
Zresztą, ważne, że u mnie wiadomo o co hallo i nikt mi nie przynosi : różowych tulipanów, czerwonych róż ani paćkatej orchidei... ma w swej urodzie bronić się samo, finezją, kształtem, prostotą, zapachem...
Bez szlachetny, a tak naprawdę lilak powinien albo mieć kolce albo szybko rosnąć jak chwast!
Opatrzony miłością pozorną jest niszczony bezlitośnie, bo każdy amator kwiatka, który w wazonie ma świetność raptem jednodniową ucharata mu gałązkę...

Przy budowie pozjazdu  wykopałam ze trzy samosiejki, które i tak w cieniu matczynego drzewa nie miały za dużych szans i przesadziłam gdzie się dało - czytaj, gdzie dało się wbić łopatę, bo kamienia nie było.  Przyjęły się wszystkie i pięknie rosną :) Myślę, że  za rok zobaczę pierwsze kwiaty!
Zdaję sobię sprawę, że nie mam popularnego myślenia, że pod tym postem nie będzie wpisu, ale skoro mam jeszcze tyle sadzonek, a Wy tak kochacie Bez, to może czas na pierwsze Candy ? Do rozdania sadzonka, którą skubać będziecie do woli ;)  Poniżej matka, drzewko spore :)  
To jak myślicie ?
Buziaki :)


wtorek, 4 maja 2010

Przechodzień...

Właściwie powinnam napisać : nieuważny przechodzień...
A czemu ?
Zaczął się maj a wraz z nim moje rozterki i dylematy. Wystarczy moment, prąd popłynie gdzieś w mózgu i zapala się lampka. I pytanie : po co to wszystko ?
Tak było i tym razem... mocno zaangażowana w projekt "pergola z różami wśród paproci" który oczywiście musiał powstać w majowy weekend trochę na zasadzie : zaplanuj, zrób, zapomnij - oderwałam się od reszty ogrodu.  Nie chodziłam, nie patrzyłam, nie pilnowałam. Do czasu aż skąś te paprocie wziąć musiałam, więc rekonesans niezbędny celem rzucenia okiem gdzie rozrosło się na tyle, że ubytków widać nie będzie. 
I się załamałam...
Paprocie były, ale stawu nie poznałam...
Trawa na metr to pestka zupełna, ale nie zdążyłam zobaczyć kwiatów konwalii, irysy wszystkie powariowały i wybiły na ponad metr, a kilka niewinnych gałęzi wybijających z trawy okazało się być jakimś ogromnym krzakiem!
Zrozumiałam, że nigdy nie nacieszę się tymi widokami i roślinami tak detalicznie... na spokojnie i komfortowo. Nie będę godzinami leżeć nad stawem, wysiadywać na tarasach i ławkach, które porobiłam, o gapieniu się w niebo chyba w ogóle nie ma mowy...
Jestem przechodzień.
Zasuwam z taczką albo z wiadrem, albo z widłami i tylko dlatego mam okazję powiedzieć im "dzień dobry".
Nie jest to sprawiedliwe...
A co dopiero zwrócić uwagę na takie rzeczy! Kto by pomyślał, że tuja ma na sobie takie różyczki :)

Tamaryszek mógłby już zakwitnąć - nie lubię jego łysych badyli...

Mój materiał rozsadowy... wystarczy rok, dwa lata i z 2 robi się 10 sztuk bardzo ładnej odmiany paproci. Paprocie uwielbiam, ich kolor jest świeży nawet latem i jest idealnym tłem dla innych roślin.



Coś z serii przed i po... czyli to co odciągnęło na parę dni mnie od reszty ogrodu. Cudowna granica działki z sąsiadką od strony południowej i nasze majówkowe dzieło :) Wcześniej po złości stał tu płot zbity przeze mnie z europalet - inwestować nie było sensu, bo Pani wylewała nam na działkę i na płot wszystko łącznie z tym co narobiła w wiaderko... niestety należy do tych, którym : "nic nie trza" i już! Po przejściu urzędowej drogi skargowej i okresie rocznej karencji ( czy babcia proceder uparcie ciągnie ) zdecydowałam się na siatkę. Ryzyk - fizyk. Mam dość czekania na piękny ogród. Tu nie mogę, bo koparka musi przejechać, tu nie - bo będzie burzone, tu nie - bo będzie tynkowane... upiorne, nie ?
No to sru...
Mata z odzysku sufitowego w sieni zawisła na siatce, bo wiadomo, że tui 2 m nie kupię. Udało się 1,5 m. Na całej długości usypałam wał z ziemii. Przed przesypywaniem się na stronę babci zabezpiecza ją blacha a siatkę przed gniciem folia.
Strona południowa, dadzą radę...

Godzina 18 minut 40... fajrant. 


Przesadziłam trochę niezapominajek w te paprocie, niech się rozsiewają. Pergola przed tym widokiem już zamontowana i róże posadzone, ale na razie to takie pyćki, że nie ma co kliszy marnować ;) 
I niechcąco znowu wyszło ogrodowo... a miało być o tym jak mi dziecko szczura do domu przyniosło...
Dziękuję za przemiłe komentarze pod ostatnim postem. Jak widzicie, żaden to jeszcze ogród :)
Pozdrawiam serdecznie.