piątek, 21 stycznia 2011

Miś po wiedeńsku...



Żeby się tam dostać, należy pokonać "krainę wiecznej mgły"...ja tak zaczęłam określać Słowację pokonując jej drogi w ostatnim czasie czterokrotnie. Po rozmowie z tubylcami, okazało się, że nie można użyć bardziej trafnego...
Słowacy, szczególnie Ci nie-anglojęzyczni są chropowaci w naturze, przez co bardzo autentyczni, a ja bez pitu-pitu chlastu, chlastu byłam w swoim żywiole:)
Oczywiście zdarzały się sytuacje kuriozalne, w których bariera językowa piekła mnie żywcem a szorstkość słowacka zaczynała być problemem...
Nigdy wcześniej nie zamaczałam ciała w wodzie termalnej. Zachciało mi się skorzystać z kąpieliska 40 kilosów od noclegowni i to w ostatnią godzinę jej niedzielnego działania. Pech, który prześladuje mnie od urodzenia ma na imię "za pięć dwunasta"...
Na miejscu pobrano euro i wydano zabawne zegarki z numerkami i komendę: "żeńsku tu i mensku tu". Koniec świata to nie był, że żadnego ustronnego miejsca do przebrania... ale jaja kwadratowe, bo wtoczyłam swoje rzeczy do szafki z numerkiem, który mi się podobał, a nie do tej co go miałam na cholernym zegarku!
Słowacka dziewczynka usiłowała mi pomóc, ale wieża Babel okazała się nie do pokonania. Pół naga musiałam wybiec na główny hall i po angielsku tłumaczyłam swoją głupotę. Litościwie zamienili mi zegarki z numerem szafki, ale Pani rzuciła pod nosem :" a ja tam rozumię twoje six" :)
Czy było coś gorszego później? Taaa...mąż mi powiedział, że to całe moczenie jest na dworze, a była noc i 3 stopnie... Za to woda gorąca, dziwna w kolorze, słona okrutnie...wszędzie unosiła się para i echa pogaduszek przy stolikach zastawionych wodą i wodą na chmielu:) Nigdy w życiu nie spędziłam tyle czasu w wodzie... w pewnym momencie odmoczenia zastanawiałam się, ile dni upłynie zanim wyrównają się te powargulenia na opuszkach, ale o dziwo zniknęły od razu i na dodatek nie miałam wrażenia, że przesuszyłam się na wiór. P. nie mogłam wyciągnąć żadną motywacją z wody, ostał się, aż opornych ratownik kijem popychał ku schodkom wyjściowym:)
Jedziemy dalej... góry na szczęście mamy już za sobą i nie musimy udawać jak świetnie jedzie się nam się we mgle...
Udaje się dojechać znowu tak ni w pięć ni w dziesięć. Parking hotelowy zamknięty, czyli pozostawione auto na wiedeńskich uliczkach w strefie czerwonej po godzinie 9.00 rano jest w polu rażenia dla naszego portfela. No cóż... znowu się ktoś nie wyśpi...Musi to to usunąć, choćby na Prater miałby jechać.
Nie odmówiliśmy sobie jednak wieczornego spaceru...zresztą to jest chyba wpisane w krajobraz tego miasta tak samo jak czekoladki z marcepanem:) P. pałaszował sobie wiener wurst u włocha na Stephanplatz a ja w tym czasie pomagałam Pani rozpieszczonego psiaka odwieść go od piętnastego okrążenia budki i wyjadania resztek ze śmietników.
Czekoladek doczekałam się i ja:)
Misiowe witryny... a w nich prawdziwe scenki rodzajowe, niektóre z wybitnie tutejszym poczuciem humoru i personifikacją tego naszego wodzireja dobrych snów naszych dzieci...
I najlepsze, najstarsze, najbardziej wystylizowane są tam, gdzie sprzedają coś na wzór Thonet'a.
































14 komentarzy:

  1. Wiesz Lambi, ja bym pewnie przy takiej wystawie stała z jęzorem przyklejonym do szyby.
    Czasem zapominam ,że wiek mam dwucyfrowy i kupuję zabawki niby dla latorośli własnej, a tym samym zaspakajam egoistyczne pobudki...a co tam ! raz kiedyś można!

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie ja tak stałam, tylko pomiędzy moim jęzorem a szybą był jeszcze aparat:)
    I jakie to szczęście, że był niedzielny wieczór i owe przybytki zamknięte na czery spusty!:))

    OdpowiedzUsuń
  3. specjalnym sentymentem misiów nie darzę ale inscenizacje ciekawe :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj! ale misi....cała masa...a ja się przysnam, że mimo wieku mam misia....

    OdpowiedzUsuń
  5. :-) ubawiłam się opisem... a miśki faktyczne boskie i ten napis - "nigdy nie jest za późno na szczęśliwe dzieciństwo" - nie korciło Cię, żeby wrócić tam następnego dnia i kupić jednego?

    OdpowiedzUsuń
  6. Kurcze, a ja nigdy nie przepadałam za misiami. Jako dziecko też. Miałam takie coś, taki wytwór peerelowskiego wzornictwa, dosyć paskudne, z długim uszami, zwane Gadem, i tyle. Teraz też wszelkie misie załatwiła rok temu nasza suka i nie ma. Ale jeśli ktoś wie, gdzie kopić maskotkę Krecika, to ja baaaardo chętnie:)
    A odnośnie poprzedniego postu-nie napisze o Green Canoe, bo nie znam. Ale jest cała masa blogów, których się nieco boję, bo wydaje się, że piszą je kobiety, matki, żony, gospodynie idealne, które zebrane w grupę stworzyły by takie"Żony ze Stepford". Jak Lambi oglądałaś film, to wiesz o co mi chodzi, a jak nie, to polecam. Jako osoba, która wczoraj wyprała jasne kurtki i kombinezony z czarną czapka wewnątrz jednego z rękawów, wole nie patrzeć na te doskonałości;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bestyjeczko - następnego dnia byłam umówiona, spóźniona i spłukana...także misie muszą poczekać:))

    Maszko...bo była schowana wewnątrz rękawów!;)

    Piratko - szczególnie te z gatunku czarnego humoru...miś pod kołami i śpiące misie po zakrapianej imprezie;)

    Bastamb, a wyobrażasz sobie ile musi ich być wewnątrz sklepu???

    OdpowiedzUsuń
  8. Ależ opis:-) Miałam kiedyś podobną przygodę szafko-zegarkową:-)))Zupy (wody termalne)lubię pomimo złego wyglądu,zapachu...bo ja wiecznie niedogrzana jestem.Misiami byłaby zachwycona Mała L.,ale ich jej nie pokażę.Jeszcze chciałaby takie mieć. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  9. O tak wystawy to jest, z Wiednia pamietam wlasnie czekoladki z Sisi :) i wystawy pelne przepychu :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Lambi, nie wiem czy znasz taką bajkę:
    http://pl.wikipedia.org/wiki/Sekretny_%C5%9Bwiat_misia_Beniamina
    ale właśnie te inscenizacje są takie, bo to prawdziwa prawda ;)
    buziaki

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja też od wystawy bym nie odeszła !!!!I pewnie ktoś musiał by mnie uciszyć !!!!zapraszam do mnie !!!

    OdpowiedzUsuń
  12. Li, też zmarźluch jesteś?;) "Zupa termalna" - genialne określenie hehe:))

    Bree, i ceny z dużą ilością zer:))

    Kasiu, no tak...tylko czemu akurat Wiedeń te misiowe scenki tak upodobał? Ciekawe...

    Aneto, no coś Ty? Może przegonić by wystarczyło?;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Pochlaniam Twoj blog, droga Lambi juz od jakiegos czasu i choc nie pisze...to jednak tak po cichutku caly czas kibicuje.
    A Twoj "Straszny Dwor" zachwyca mnie wciaz i wciaz na nowo... Podziwiam to wszystko co w NIM zrobilas i ciesze sie bardzo, ze nie jestem jedyna i sama... i Ze takich ludzi, robiacych rzeczy wielkie, niezwykle, nieprzewidziane.. jest wiecej!
    To bardzo potrzebni swiatu WARIACI!
    Dziekuje za odwiedziny u mnie i cieple slowa.
    Wszystkiego dobrego!

    OdpowiedzUsuń
  14. Witaj ;)
    No to sobie powzdychałam przy tym poście mocno... Znakomita relacja z podróży ;))

    Jeśli o miśki chodzi- to ja mam naturalnie do niech - wielką słabość, no i ma sie rozumieć do tego typu sklepów... ach gdybym mogła w nim trochę "popracować " (czyt. pobawić się najzwyczajniej w świecie ) dziękuję gorąco za ten post, przegapiłam go, a to temat - w sam raz dla mnie

    OdpowiedzUsuń